czwartek, 22 września 2011

Dziennik pokładowy - reaktywacja

Rano dzień zapowiadał się pięknie, i rzeczywiście - oto zbliżał się wieczór, a my zwiedziliśmy nieśpiesznie dwie miejscowości Risor i Kragero. Życie jest piękne! - chciało się krzyknąć. A dopowiedzieć: I do tego nie pada deszcz! W drodze do Larvik, znowu mijając piękne fiordy, zatrzymaliśmy się na parkingu. W końcu parking położony był w jakimś widowiskowym miejscu - nad samą wodą. Gałęzie drzew niemal dotykały lustra wody. Na powierzchni pływały kwiaty, Daniel żartował, że jak Karol Strasburger odzieje się w biały garnitur i pójdzie po kolana w mule po nenufary. To nic, że nie było białego odzienia w naszych kufrach, to nic, że na powierzchni wody nie pływały nenufary, to nic. I tak było wesoło.



Tak nam się spodobało w tym miejscu, że zrobiliśmy, choć to za dużo powiedziane (zrobił je najlepszy fotograf - samowyzwalacz), zdjęcie. Niedobre, wręcz tragiczne, ale pamiątkowe, na które po czasie patrzy się z sentymentem. Słońce nadal było wysoko, pomimo późnej pory. Zaczytywałam się w przewodniku na temat Larvik, mapy nie trzeba było studiować - trasa prosta jak strzała, dzieliło nad od miejsca docelowego zaledwie 30 kilometrów. Takich wakacji chcieliśmy - bez pośpiechu, bez "musimy", bez zaplanowanych noclegów, bez, bez, bez...

Wjechaliśmy do Larvik i od razu poczułam, że panuje tu inna atmosfera. Była godzina 18, a na ulicach pustki, no może przesadzam, ale ludzi było niewielu. Budynki jakby biedniejsze, sklepów na pierwszy rzut oka nie było widać. Zatrzymaliśmy się w punkcie informacji turystycznej, dowiedzieliśmy się, że jedyne warte zobaczenia miejsca znajdują się na półwyspie, w starej części miasta.



Zaparkowaliśmy na nabrzeżu - nie było parkometrów, samochody były już trochę gorszej jakość niż dotychczas, pomiędzy nimi przechadzali się muzułmanie. Patrzyli na nas dziwnie, spoglądali na motocykl, na tablice i znowu na nas - muszę przyznać, że nie czułam się komfortowo i choć staram się nie oceniać ludzi po pozorach, bałam się. Z torby zabraliśmy tylko aparat i dokumenty z pieniędzmi i ruszyliśmy w stronę olbrzymiego żaglowca. Statek musiał niedawno zacumować, ponieważ załoga - młodzież z Niemiec - uwijała się jak w ukropie, aby szybko pozwijać liny, zrobić klar na pokładzie i oddać się uciechom nastoletniej wolności na obczyźnie.



 Pomost, a raczej długie molo wychodzące w morze, przy którym stał żaglowiec, przypominało mi miejsce widziane w jakimś amerykańskim filmie z Sandrą Bullock - zabijcie, nie pamiętam jakim. Stały na nim ławki piknikowe, mały drewniany domek i masz z norweską flagą. Spotkaliśmy tam starszego Norwega, który zapatrzony w fale, kontemplował ciszę przerywaną jedynie pokrzykiwaniem mew.


Na końcu pomostu była grupka młodzieży. Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że czekają na koleżanki. Co w tym dziwnego? Dziewczyny, na oko 14-15 lat, nie nadchodziły od strony lądu, a... płynęły z wielkiej odległości ku nam. Aby je uchwycić na zdjęciu, musiałam zmienić obiektyw. Jedno, że odległość była zabójcza, drugie, woda była okropni zimna, wiał nieprzyjemny wiatr, a dziewczyny, jakby nigdy nic, dopłynęły do nas, przywitały się ze znajomymi i nonszalancko owinięte w ręcznik zmierzały na ląd. Długo nie mogłam wyjść z podziwu dla tego zahartowanego narodu.



Idąc w kierunku starej części miasta - jedynego polecanego turystom kawałka Larvik - chcąc, niechcą spojrzeliśmy na nasz motor. Nic mu nie dolegało,a  podejrzane towarzystwo poszerzyło się o kilku... Polaków. Tych mówiących kur... ja pier... i inne takie. Nie odezwaliśmy się, bo wyglądali jakby szukali zaczepki. Stara część miasta była - po krótce mówiąc, ładna. Nic specjalnego, nic wielkiego, ale coś w sobie miała. Te kilkanaście drewnianych, zabytkowych domów zrobiło na nas olbrzymie wrażenie - sposób ozdabiania był tu zupełnie inny niż dotąd widzieliśmy w innych częściach Norwegi. Największą przyjemność sprawił nam nieplanowany koncert organowym w starym kościółku.



Oglądając budynek z zewnątrz, usłyszeliśmy nagle znane takty muzyki organowej. Przylgnęliśmy uszami do drzwi i słuchaliśmy dźwięków, które ostro urwały się ze strun instrumentu. Próbowaliśmy wejść, ale drzwi były zamknięte. Przez chwilę myślałam nawet, że to czary, ale z krainy marzeń wyrwał mnie nagle obraz samochodu należącego do tego tajemniczego organisty, który mówił tylko jedno - on kocha grać, to jest pasja, a nie zawód. Przed nami stał kabriolet mercedes. Ot Norwegia! Od razu przypomniałam sobie moją koleżankę z pracy w hotelu w Alesund, którą poznałam trzy lata temu. Sprzątaczka, tak jak i ja, a jeździła do pracy BMW kabrioletem, nówką. Na pytanie, po co pracuje, skoro widać, że jest bogata, odpowiedziała szczerze - żeby mieć z kim poplotkować...

Przy nabrzeżu w starej części znaleźliśmy restaurację, w której ceny były zadziwiająco wysokie, w środku słychać było tylko Norwegów, a przed wejściem nie stały drogie samochody, a rzucone po prostu rowery. Rowery! I dobra restauracja - a to ci naród. Chwilę później okazało się, dlaczego ceny były zaporowe. W parku natknęliśmy się na co najmniej trzy grupy polskie i muzułmańskie siedzące na trawie, urządzające sobie piknik lub grilla. W przypadku muzułman były to tylko kobiety z dziećmi, w przypadku Polaków - całe rodziny imigrantów, dla których Larvik, ze swoim portem przeładunkowym, było miastem żywicielem. Nigdzie indziej nie widzieliśmy na ulicach więcej obcokrajowców niż Norwegów.





Po zwiedzaniu postanowiliśmy znaleźć sklep, aby kupić bułki do hot-dogów i parówki. Paskudztwo, ale po caym dniu zwiedzania nagle przyszła nam na nie ochota. Wjechaliśmy do centrum - brudno, szaro, wszystko pozamykane. Nie było przecież tak późno - jakoś koło 19 lub 19 30. Zrezygnowani postanowiliśmy wyjechać na trasę i szukać miejsca na nocleg. Trochę błądziliśmy w Larvik - znaki przeczyły sobie i summa summarum objechaliśmy miasto trzy razy dookoła. Za ostatnim razem znaleźliśmy się na peryferiach. Tu było jeszcze brudniej, jeszcze smutniej, ale... było otwarte Kiwi, nasze wybawienie, sklep. Weszliśmy, a tam znowu sami Polacy.

Dziwnie było usłyszeć tyle osób mówiących po polsku na raz w obcym kraju. Chwyciliśmy co było nam potrzebne, aby sklecić parky v rohliku i podeszliśmy do kasy. Gdy przyszło do płacenia okazało się, że zapomnieliśmy, że cała kwotę wrzuca się do automatu, pomimo że przy kasie jest kasjer lub kasjerka. Stojący za nami rodak przypomniał na o tym za co mu podziękowałam. Daniel na jego słowa stał jak zamurowany. gdy zapłaciliśmy, zapytałam, dlaczego grzecznie nie podziękował za ten objaw sympatii. Odpowiedź była krótka - zaskoczył mnie tym językiem polskim. Bez żalu, a nawet z radością opuszczaliśmy Larvik, które nie zrobiło na nas dobrego wrażenia. Było to pierwsze miasto, które nie było norweskie, pomimo tego, że było w Norwegii.

Pierwszy raz odkąd wyruszyliśmy z Polski mieliśmy szansę rozbić namiot jeszcze w ciągu dnia. Zjeść kolację spokojnie, przy ostatnich promieniach słońca. Poczytać przewodnik, obejrzeć mapę, pogadać. Cud! Miejsca nie szukaliśmy długo. Po dwudziestu kilometrach główną trasą zjechaliśmy w boczną drogę. Przed wioską było rondo, na którym odnoga w prawo wiodła na łąkę porośniętą malinami i wysokimi różowymi kwiatami. Było pięknie. Schowaliśmy się trochę za krzaki. nie było nas widać, a my słyszeliśmy wszystko co działo się wokół.


Był to piątek lub sobota - dzień odprężenia. Za łąką, pod lasem, jakieś 300 metrów od nas norweska młodzież bawiła się w najlepsze na jakimś koncercie country. nawet trochę się bałam, że wracając na skróty, mogą się na nas natknąć, a po alkoholu różne rzeczy przychodzą ludziom do głowy. Zabraliśmy się za przygotowanie upragnionej kolacji, aby podkreślić odświętność chwili - tzn. spożywanie kolacji w słońcu - zrobiliśmy również gorącą czekoladę z proszku. Nie dało się tego pić! Czytaliśmy na zmianę na głos historię Norwegii - rybackiego i rolniczego narodu, który nagle w połowie XX wieku stał się bogaty. Już nawet odgłosy zza łąki nam nie przeszkadzały i ostatecznie spokojnie przespaliśmy nie niepokojeni przez nikogo całą noc.


4 komentarze:

  1. cudne zdjęcia i piękne wspomnienia

    OdpowiedzUsuń
  2. jak ja lubię Ciebie czytać....

    OdpowiedzUsuń
  3. No i całe szczęście, że nie wróciliście wtedy do domu!!!
    Macie teraz kupę fajnych wspomnień!
    ps Szkoda, że Daniel nie uzbierał dla Ciebie w tym bajorku uroczym jakiś glonów, czy czegoś...Niechby i tylko w białych bokserkach, ale mógłby na kobiecie wrażenie zrobić;):D:D
    Pozdrowienia, zagapiłam się i dopiero dzisiaj przeczytałam tego posta, a tak lubię Twoje felietony z wakacji;/Gapa ze mnie i tyle;/

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...