Po zaparkowaniu pod kościołem, w którym każdego tygodnia odbywały się inne msze lub spotkania (raz katolicy, raz luteranie, raz spotkania artystyczne...), ruszyliśmy zobaczyć, co kryje się pod taką wdzięczną nazwą.
A tu? Jakieś norweskie Saint Tropez. Zabudowa miasteczka zmieniała się wraz z dochodzeniem do głównego kanału wodnego. Drewniane, ciasno koło siebie budowane, białe domki, pomiędzy którymi dzieci grały w piłkę, bawiły się w chowanego, zmieniały się z każdym krokiem w murowane kamienice w centrum oraz wielkie sklepy przy samym kanale.
Ale co to były za sklepy... Obok spożywczych marketów (Kiwi, Rema 1000), odpowiedników naszej Biedronki, Lidla, stały ekskluzywne butiki i bardzo drogie restauracje. Najlepszym wyznacznikiem statusu miasta byli jego mieszkańcy ubrani w markowe (bardzo markowe) ubrania - zewsząd wystawały marki i loga YSL, Dior, Versace itp. itd. Wydało mi się to dziwne - Norwegowie, bynajmniej ci, których znam, nie są "szpanerami", powiem więcej - niezbyt zwracają uwagę na to, co na sobie mają - taka prosta filozofia życia, połączenia dresów i sukienki balowej to to, czego się po ich spodziewałam, a tu takie rzeczy... Ale bingo! Po przeczytaniu jednej rzeczy w przewodniku, wiedziałam skąd się taka moda tutaj wzięła. Kragero jest bowiem miejscowością, w której jest najwięcej (tak mówi mój przewodnik) domów letniskowych Norwegów. Łącząc tę informację z bliskością Oslo, mamy wynik - na urlopie trzeba miejscowym "wieśniakom" pokazać, że w Oslo nosi się marki, że w Oslo zarabia się więcej, że będąc na wakacjach trzeba pokazać swój status. I, co ciekawe, nie raziło mnie to - serio. Nonszalancja z jaką noszone były ultradrogie ciuchy, była wręcz rozczulająca - widać było, że nie przywiązują się do tych marek, że je noszą, bo ich stać, a nie dlatego że oszczędzali pół roku, aby coś kupić i obnosić się z tym.
Przysiedliśmy na pomoście łączącym dwie strony kanału - z jednej strony sklepy, z drugiej restauracje. Nie takie zwyczajne, a przystosowane dla klientów przypływających motorówkami. Wystarczyło przycumować do molo i przysiąść się do gotowego stolika. zajęte były wszystkie stoliki - sami Norwegowie. Ceny powalające aby zjeść obiad z przystawkami i deserem - co najmniej 200 zł za osobę. Standard norweski - zarabiasz w koronach, jesz w restauracjach, jesteś turystą, stołuj się sam.
Przed wyjazdem doczytałam się na angielskim forum podróżniczym, że Norwegia jest jedynym krajem, do którego rozrzutni i leniwi Anglicy przywożą jedzenie, ceny w restauracjach nawet dla nich są nieosiągalne. Posiedzieliśmy na ławeczce, podumaliśmy, wczuliśmy się w atmosferę miejsca. Wiatr łagodnie kołysał przycumowanymi na całej długości kanału motorówkami, słońce wciskało się w szczeliny między deskami na pomoście, ludzie rozmawiali w stylu norweskim (określenie moje na zachowanie: spokojne, stonowane, niezbyt głośne, acz swobodne). Mewy krzyczały nad uchem - żyć, nie umierać. Przyszedł jednak czas, aby zebrać się w dalszą drogę.
Powoli ruszyliśmy inną trasą w stronę motoru. Nie było trudno - kierowaliśmy się w stronę wieży kościoła położonego w najwyższym punkcie miasteczka. Po drodze zwróciliśmy uwagę na jedną rzecz - minęliśmy Vinmonopolet, sklep monopolowy, którego zarządcą i właścicielem jest państwo norweskie. Jest to jedyne miejsce, w którym można kupić trunki mocniejsze niż 4.75% alkoholu. Skąd taki pomysł? Ograniczenie w zakupie jest duże - ilość sklepów w całej Norwegii jest ograniczona (259 - kwiecień 2011), co w rzeczywistości przedstawia się tak, że alkohol można kupić tylko w większych miejscowościach (4 lata temu, aby kupić coś "mocniejszego", tzn. wino, musieliśmy pokonać 40 km do sklepu). Aby zakupić trunki do 22% musisz mieć ukończone 18 lat, aby kupić coś mocniejprocentowego, trzeba skończyć 20 lat. Na zachodzie standardem jest sprawdzanie dowodu przy kasie, w Oslo się z tym nie spotkałam. Jak do tego doszło? Norwegia do lat 60. XX wieku była biednym krajem, którego gospodarka opierała się na rybołóstwie i rolnictwie. Długie zimy sprzyjały rozgrzewaniu się trunkami i w latach 20. pojawił się problem ze zbyt dużą ilością uzależnionych (tak mówią oficjalne strony państwowe) lub zbyt dużą produkcja alkoholu bez akcyzy w domach (tak mówią Norwegowie). Jakby nie było - od tego czasu w Norwegii trudniej jest z zakupem alkoholu, ale... produkcja domowa nie upadła ;) Sprawdzone!
Okazało się także, że w tym spokojnym kraju pojawiają się kraty. Przeżyliśmy szok - przecież na zachodzie Norwegi nikt nawet domu nie zamykał, na stole przed naszym namiotem stale leżały klucze do samochodu, drogie sprzęty, portfele - to był norweski standard, ale, no właśnie ale - zawsze były kraty w Vinmonopolet i pubach. Dlaczego? Wystarczyłoby raz przejść koło tego drugiego przybytku, a wszystko byłoby jasne - potomkowie Wikingów mają stalowe nerwy, ale gorącą krew po alkoholu. Nagle zaczynają być głośni (sic!), agresywni, hulaszczy... jakby przenieść się na statek i płynąć na podbój Anglii.
Po tym rozważaniach, ostatecznie udaliśmy się drogą przy której rosły czereśnie (mniam) do motoru i ruszyliśmy do Larvik.
właśnie się zabieram do przeczytania relacji z Twojej wyprawy od początku do końca. Na razie zdarzyłam przeczytać początek w strugach deszczu i obejrzeć zdjęcia, które wyszły Ci cudne i strasznie zachęcają do wyprawy na północ. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNie ma to jak Balbiny dobre słowo :)
OdpowiedzUsuń