Dalej już tylko deszcz, deszcz, deszcz... I decyzja, że jedziemy dalej, a jak! Tak szybko jak to możliwe zebraliśmy się z plaży i pognaliśmy w stronę portu, wierząc, że również tutaj w, bądź co bądź, cywilizowanym kraju, tam gdzie są pasażerowie, jest i poczekalnia. Podjechaliśmy pod parterowy, drewniany barak. Z drżeniem serca podeszłam pod drzwi i - o bogowie! - otwarte. Na motorze zostało wszystko co nie przemaka, do środka tylko torba z dokumentami, kaski i ubrania na przebranie. Zajęliśmy miejsca, rozwiesiliśmy wszystko co mokre i staliśmy się atrakcją poczekalni, ale tylko na chwilę. Niedługo potem pojawiła się grupa norweska. Dwie kobiety i dzieci - wszyscy w strojach rowerowych i przemoknięci jeszcze bardziej niż my - jednak się dało. Dzieci biegały bez butów po poczekalni, roznosząc w drobny mak wszystko, co stanęło im na drodze. Staraliśmy się usuwać.
Początkowow cieszyliśmy się z ciepła panującego w środku. To przysypialiśmy, to gadaliśmy. Ale ciągle pozostawało nam kilka godzin do rejsu, a nie mieliśmy ze sobą: a) komputera z dostępem do internetu, b) przenośnego DVD, c) książki innej niż przewodnik, na który nie mogła, w tej chwilli patrzeć. Po kilku elokwentnych rozmowach pomiędzy nami, stwierdziliśmy, że ta nuda nas zabije. Za oknem nadal lało, motor moknął na całego. Co jakiś czas jedno z nas wyskakiwało do kufrów po jedzenie, ale to był koniec ekstrawagancji. Pozostało nam bezczynne (sic!) siedzenie przez najbliższe 5-7 godzin! Ja nie umiem bezczynnie siedzieć - udręka. Daniel drzemał, on zawsze wykorzystuje czas na drzemkę, ale ja przeczytałam chyba wszystkie ulotki we wszystkich dostępnych językach - nawet po niemiecku i norwesku, bo trochę rozumiem. Miałam dość takiej nudy i zaczęłam marudzić, wiedząc, że nie ma możliwości zrelizowania mojej prośby: ile bym dała, żeby się wykąpać, umyć głowę, od razu poczułabym się ładniejsza i byłabym milsza. Daniel tylko podniósł jedno oko i poszedł spać dalej. A ja dalej w jęki.
W pewnej chwili podniósł się, z miną "daj mi spokój, nie jestem wróżką" poszedł do toalety, ale najbardziej oddalonej od nas, dla niepełnosprawnych. Jaki triumf widniał w jego oczach, gdy wracał! Gośka, tam jest prysznic! Co? Jak? Taka mała poczekalnia, a jest prysznic? Chwilę konspiracyjnego szeptu, to ja pójdę, przynieś mi proszę rzeczy z motoru. Poświęcił się, żeby zapewnić mi dobry nastrój, a co za tym idzie sobie samemu też. A ja w te biegi do pani w informacji. Czy można skorzystać z prysznica? Ona popatrzyła na mnie jak na wariatkę? Pytam, bo jest tylko tam, może ze szczególnych względów, może trzeba coś zapłacić. Ona dalej nie rozumie, w końcu powiedziała koledze - ona chce się wykąpać. Ona też jak na dziwoląga. Ostatecznie przycisnęłam ich, że nie ma przeciwwskazań, ale chyba nikt tam z prysznica nie korzysta. Trudno, będę pierwsza, a Daniel drugi, bo na tym promie niestety takich wygód nie ma.
Wyciągnie rzeczy z kufrów nigdy nie było przyjemniejsze. Oto nowe, suche, pachnące ubrania. Kosmetyczka będąca zapowiedzią pachnącego popołudnia. Pognałam pod prysznic, przygotowałam wszystko i już, już miałam wchodzić pod wodę... Ręcznik! Narzuciłam na siebie co nie co i wychylam się za drzwi, Daniel zgromił mnie wzrokiem, ale poszedł. Na szczęście nasza grupa norweska popłynęła innym promem i... przez dwie godziny byliśmy w poczekalni sam na sam z panią i panem z informacji. Opisywać szczęścia deszczu, ale ciepłego, pachnącego i w takiej dawce jak się samemu odmierzy, chyba nie muszę.
Później była kolej Daniela, ja dostałam do ręki telefon ze słuchawkami. Łaaaa! Mamy muzykę, mamy duńskie radio. Niestety po godzinie już miałam dość i znowu jęki, zróbmy coś. Ale co? O mało żeśmy się nie pokłócili o takie pierdoły. Potem było już tylko czekanie, czekanie, czekanie. Cieszę się, że nie zwariowałam. Przyszedł czas na odprawę, dodam, że nie przybiegł, nawet nie przytruchtał, ale szedł tip-topami niesubordynowany.
Nie padało już tak mocno, nawet mieliśmy nadzieję, że się rozjaśnia. Poubierani w przeciwdeszczowe ubrania, wyglądaliśmy jak ludziki Michellin. Zaczęliśmy kierować się w stronę check in'ów. Kolejka dość długa, ale poszło sprawnie. Pytamy, czy mamy podjechać na motorze do samego przodu, tzn. wyminąć innych kierowców, pan w okienku coś mówi, ale nie wiele rozumiemy. Jedziemy tak czy siak. Podjeżdżamy blisko początku, ale ustawiamy się za samochodami, żeby nas nie osądzano o - no właśnie nie wiem co. Zaczynamy tak stać. Stoimy chwilę, dłuższą chwilę, wkurzającą megachwilę. Zaczęło lać! Temperatura spadła do jakichś 13 stopni. Samochody zaczynają włączać silniki. Czyżby ktoś na początku się pojawił, jakaś obsługa? Nie, zimno ludziom, to się grzeją. A my?! Nie możemy się pogrzać, mamy trochę herbaty w termosie, ale za kołnierzem Śniardwy, w butach Mamry, a w rękawicach Wigry. Prom ma opóźnienie! Mówią o godzinie, ale na pewno będzie więcej. Deszcz, wiatr od morza, niska temperatura. Nie ma zadaszenia dla motocyklistów! Nie ściągamy kasków, niech chociaż głowa będzie sucha. Robi mi się słabo, przykucam za motocyklem i mówię, że już nie wstanę. Nie chcę tam być, wmawiam sobie, że sekundy przyśpieszają, że czas mija szybciej, niestety nie mogę wmowić sobie, że świeci słońce. Daniel też sfrustrowany, dodatkowo tym, że nie może nic zrobić, w jakikolwiek sposób pomóc. Chodzi tylko i się grzeje. Ludzie z samochodów patrzą na nas z litością, ale nikt, nikt, nikt! Przez ten czas nie przychodzi zapytać, czy ta pani co prawie siedzi na asfalcie dobrze się czuje, czy nie chcemy ciepłej herbaty, bo nasza się skończyła, czy nie chcemy się zagrzać w aucie. Mam dość!
Gdy pojawia się po półtora godziny później, jest mi to obojętne. I tak nic nie czujemy oprócz wiatru i deszczu. Rękawice można wykręcać, wszytsko oprócz włosów na głowie mamy mokre. Motocykliści wjeżdżają pierwsi. Na całą grupę są tylko trzy motory. Norweg z rodziną, Niemiec z kobietą i my. Wszyscy przemoczeni, wszyscy wykręcają rękawice i trzęsą się z zimna, a dodatkowo obsługa promu nie zapina motocykli, trzeba zrobić to samemu, fajnie, ale jak gdy ręce trzęsą się z zimna. Wszystko trwa wieku dłużej niż powinno, ale jest, gotowe! Bierzemy znowu suche ciuchy na przebranie i idziemy do góry. Przed nami 3 godziny rejsu. Szybka relacja kapitana, że na morzu sztorm, że problemy, że coś. Raz, dwa, trzy... zasypiamy. Budzi mnie straszny huk. Uderzenie o burtę, jakbyśmy wpłynęli na skały. Wszyscy przestraszni, nie ma komunikatu od kapitana. Za chwilę znowu i jeszcze raz. Budzę Daniela. Mówi, że to tylko fale, ale później przyznaje się, że sam miał stracha. Ostetecznie zasypiamy i budzimy się u wybrzeży Norwegii. Rzeczy nadal mokre, jest środek nocy. Nie pada! Zjeżdżamy na ląd i...
Takie ekstremalne wypady bardzo wzmacniają związki...Wasz po tych wakacjach jest już chyba zabetonowany niczym wilczy szaniec:D:D
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że na lądzie w końcu zaświeci słońce!!
o ja pierdziuuu, ja bym chyba już na piechotę do Polski wróciła ;)
OdpowiedzUsuńnie cierpię deszczu nawet jak siedzę w domu, a co dopiero jak jestem na zewnątrz
Lejdik ma racje - scementowaliście tym deszczem swój związek na pewno :D
buziaki
O Matko i Córko!!! To się da przeżyć?????
OdpowiedzUsuńToż to survival jak nic a nie urlop:))))
Dawaj dalszy ciąg bo zwariuje z niewiedzy:))))
Proszę do piątku wszystko opisać bo wyjeżdżam na urlop i nie wytrzymam 3 tygodni bez netu i dalszego ciągu:))))
Patti
miałam nadzieję, że jednak pojawi się nadzieja dla w postaci słońca na horyzoncie, ech nie rozpieszcza was ta podróż
OdpowiedzUsuńczekam na ciąg dalszy, pozdro
ja cię kręcę!odpadłabym w przedbiegach!
OdpowiedzUsuńHej, wróciłam z przeuroczego weekendu u rodziców na wsi, było słońce, a potem... deszcz, ale dziwnie się czuliśmy, wracając, ponieważ byliśmy w aucie :P ciąg dalszy będzie jak się odkuję z robotą inną :)
OdpowiedzUsuńOdkuj się szybko, bo ja już drugą kawę piję, a tu...NIC:D
OdpowiedzUsuńDziś siedzę do nocy w redakcji, więc... może jutro, wybacz Lejdik
OdpowiedzUsuń