czwartek, 25 sierpnia 2011

Dziennik pokładowy, 16 lipca, cz. 3

Raz po raz zapadała decyzja - jedziemy do domu, zostajemy, jedziemy... Co chwilę zmienialiśmy plany - było ciężko. Racjonalnie rzecz biorąc, powinniśmy wziąć nogi za pas i uciekać przed deszczem, ale deszcz pojawił się także w Polsce. Nie wiem ile to trwało. Ile razy z entuzjazmem, nawet udawanym, aby dodać sobie i drugiej osobie animuszu zrywaliśmy się pakować rzeczy? Też nie wiem. Przyszło nam nawet do głowy, żeby wracać promem z innego miejsca, ale mogło to być albo Stavanger (gdzie lało), albo Oslo, skąd promy było diabelnie drogie (do dziś nie wiem, dlaczego).

Studiowaliśmy mapy, wertowaliśmy przewodniki. Co ciekawego można zobaczyć na nieciekawym wschodnim wybrzeżu - pola i krowy... Zaraz jak oparzeni wyskakiwaliśmy z cudownym pomysłem jazdy na Mazury, ale tam też padało. Nie było łatwo podjąć jedną i ostateczną decyzję. Wtedy jeszcze raz zadzwonił Mariusz...

Po kolejnych kilkudziesięciu minutach zastanawiania się nad sensem spadania komuś na głowę, postanowiliśmy, że owszem jedziemy do Oslo, ale pojawimy się tam dopiero za dwa dni wieczorem, żeby nie zająć gospodarzom za dużo czasu. Był piątek wieczór, byliśmy oddaleni od Oslo o niecałe 340 km, które moglibyśmy zrobić jeszcze tego dnia. Ruszyliśmy za wskazówkami Mariusza do Arendal, ponoć pięknego miejsca.

Jadąc na wschód, pogoda robiła się coraz lepsza. Nie padało, słońce pięknie zachodziło, a my czuliśmy się jak zdrajcy. Zdradziliśmy zachodnią stronę, jej fiordy i góry, drapieżne skały. Teraz jechaliśmy przez łagodne pagórki, przecinane gdzieniegdzie fiordami, skały nie były jednak ostre, a widoki nie te. W nas czaiły się nie tylko żal i strach przed nieobliczalną pogodą, ale radość z przygody, z nieznanego.

Wjechaliśmy do Arendal. Zaparkowaliśmy i wyposażeni w przewodnik (który teraz stał się nieodłącznym elementem wycieczki) ruszyliśmy szukać zabytkowego deptaka. Była to miejscowość nadmorska i jej klimat trochę odbiegał już od tego, czego spodziewaliśmy się na zachodzie. Było dużo domów i ludzi -  Arendal jest na 19. miejscu wśród norweskich gmin jeśli chodzi o gęstość zaludnienia, a my chcieliśmy spędzić wakacje na łonie natury, czasami tylko przejeżdżając przez wioski i robiąc zakupy. Co ciekawe, tutaj nie było także zagranicznych turystów, sami Norwegowie na urlopach.

Zapytałam pewną kobietę jak dość do Tyholmen - zabytkowej dzielnicy na nabrzeżu, gdzie stały do dziś drewniane domy (kamienice) z XVII wieku. Przeczytałam to, tak jak było napisane w przewodniku. Długo drapała się po głowie, główkowała, namyślała, aż jej sprytny mąż przez moje ramie zauważył w książce, co tam jest napisane i powiedział, dławiąc się (ach ten norweski) - Ti....en - tyle zrozumiałam. Wskazali nam drogę. Musieliśmy przejść na drugą stronę miejscowości, a właściwie góry... Droga wiodła najpierw stromo do góry, żeby później doprowadzić nas do zapierającego dech w piersiach widoku. Oto staliśmy przed bramą Arendal - droga biegła stromo w  dół.

 

 
Gdy myśleliśmy, że już wszystko co ładne, widzieliśmy, doszliśmy w końcu do Tyholmen, a tu... wielkie rozczarowanie. Nie z powodu budynków, ale niemożliwości zobaczenia ich z jakiejkolwiek strony, naprawdę.

Tego dnia (piątek wieczór) w Arendal odbywał się festiwal BMW, masy ludzi (nie wiedziałam, że Norwegowie lubią takie spędy), starówka zamknięta szczelnie z każdej ze stron bramkami, a wstęp kosztował ok. 50 zł. Nie było na tym festiwalu nic na tyle ciekawego, żeby płacić za wstęp, więc poszliśmy dalej. W najodleglejszym zakątku nabrzeża znaleźliśmy jeszcze kilka starych domów, niektóre wręcz nie stały już prosto i farba z nich spadała, ale miały swój urok.


Później powrót przez strome uliczki. Już wtedy wiedziałam, że nasza decyzja o pozostaniu była słuszna - powoli zakochiwałam się w takiej, nieznanej mi dotąd Norwegii - Norwegii jej mieszkańców, a nie turystów.

 
 

Miasto poznaliśmy lepiej ze względu na to, że pomyliśmy drogę, o co nie jest trudno, gdy cały czas chodzi się pod górę i w dół. Ostatecznie po jakiejś dłuższej wycieczce przez dzielnice miasta dotarliśmy do motoru. Przyszedł wieczór, zrobiło się chłodniej i trzeba było pomyśleć o noclegu. Na zachodzie nie byłoby problemu, ponieważ tam, ze względu na duża ilość zwierzyny, motocykliści z całej Europy rozbijali się przy samej drodze (nooo nitce drogi, ponieważ głównych tras, w rejonie, do którego mieliśmy jechać było niewiele), a tu trzeba główkować, żeby się w oczy nie rzucać.


Ruszyliśmy. Cały czas rozglądaliśmy się za jakąś polną drogą, ale tutaj, w krainie pastwisk i krów, nie było ich niestety zbyt wiele. Ostatecznie znaleźliśmy parking dla TIR-ów, a za nim las, w którym mogliśmy się rozbić. Kolacja i do śpiworów. Noc zapowiadała się naprawdę chłodno, ale oboje wiedzieliśmy, że to była dobra decyzja, żeby zostać i dać tej deszczowej Norwegii kolejną szansę.

1 komentarz:

  1. Dzielni motocykliści!!!Nooo, aby tak dalej!Kochana,mazury są piękne przez caly rok, a nie wykorzystać TAKIEJ możliwości- to grzech i to- śmiertelny!!!!!Dla tych widoków można mieć mokro od deszczu i to wszędzie!!!coś pięknego:))

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...