12 lipca cz. 2
Gdy tylko wyjechaliśmy z miasteczka, w który było pole namiotowe, znowu zaczęło padać. Na motorze deszcz odczuwa się inaczej - nawet najlepsze ubrania przeciwdeszczowe, obłędnie zaimpregnowane buty nie wystarczają, bo deszcz nie dość, że pada z góry, to dodatkowo uderza w człowieka z dużą siłą. Kurta nie przemokła, ale trochę tej pożądanej przez wielu (choćby w Afryce) cieczy wlało mi się... za kołnierz, sama radość! Buty nie przemokły, ale nogawka podsunęła mi się na chwilę do góry i woda dostała się do środka po prostu, od języka. Deszcz, a nie ulewa, trwał jakieś 20 minut, gdy się skończył, zjechaliśmy na parking, aby się przebrać, bo już nie było czego zbierać z naszych kombinezonów. Daniel tylko się śmiał, żę to sport dla bogatych, bo koszty całego szpeju motocyklowego to nic, w porównaniu do porządnego, patrz 600-1200 zł kombinezonu przeciwdeszczowego, tzn. deszczówki. Można kupić tańszy, ale tyle kosztuje marzenie - pełny kombinezon od stóp do szyi razem z rękawicami - tzn. kondom. No my do bogaczy nie należymy, posiłkowaliśmy się tym, co było już w szafie, a ma wodoodporne właściwości - kurtki z goretexu i spodnie wodoszczelne. Z tym parametrem spodni można by się kłócić, ale cóż, gdy deszcz padał tak jak powinien, czyli na człowieka idącego, a nie siedzącego, to zawsze wytrzymywały. A tu siedź sobie człowieku spokojnie, a deszcz niech robi swoje.
Przebrani w suche ciuchy, ruszyliśmy w stronę Hamburga. Po drodze mijaliśmy takie ilości samochodów, że poczułam się jak w Warszawie przed weekendem. Stojąc posłusznie w wielu korkach, stawaliśmy się powoli atrakcją turystyczną. Każda Niemka wykręcała głowę, aby pooglądać tych zapakowanych po szyję (tak, tak, jak siedziałam, okazało się, że nasze pakunki sięgają mi szyi) turystów. Co ciekawe, kilka nawet się do mnie uśmiechało. Znudzeni powolną jazdą tirowcy też nam machali, kiwali, gestykulowali itp. Takie stanie-jechanie w korku trwało dobrą godzinę. Gdy było już widać koniec robót drogowych, nasz motor - zgrzyt, zgrzyt, klops. Stoimy. A byliśmy na lewym pasie! Z boku tylko barierki, a z tyłu zmutowane samochodowe twory TIRY. Już byłam wyćwiczona w sięganiu po odblaskowe kamizelki, rzuciłam się po nie i w ciagu paru sekund przepchnęliśmy Trampka (Honda Transalp, zwana przez właścicieli Trampkiem) na cudem tutaj powstały chwilowo pas awaryjny dla ciężarówek z budowy drogi. Daniel do naprawy, a ja obserwowałam twarze kierowców, którzy się do nas wcześniej uśmiechali. Teraz tylko litość, tylko litość. A fe! Nieładnie tak i w śmiech i po aparat.
Znowu z niespodziewanym spokojem podeszliśmy do tematu. Ja wierzyłam w Daniela, Daniel w swoje możliwości, wszak wychowany w warsztacie. Rzut wprawnym okiem (od razu wyobraziłam sobie wyciąganie gałki ocznej i jej toczenie po asfalcie) i diagnoza: spadł nam łańcuch. Myślałam, że wystarczy co założyć i pojedziemy dalej, ale to nie było takie oczywiste. Łańcuch spadł z jakiegoś powodu, tu powodem było to, że się naciągnął i trzeba go wyregulować za pomocą jednej śruby. Hurra! Uratowani, ale... Nawet w trzydziestostopniowym upale, bo tak gorąco się zrobiło po drodze, nawet przy drodze wypchanej szczelnie samochodami, zawsze jest jakieś ale. Ale ten jedne klucz został w domu. Poszarpaliśmy się z łańcuchem i jakbyśmy siedzieli na szkle, marzyliśmy o bardzo bliskiej stacji benzynowej. Ujechaliśmy kawałek i oto jest. Zaparkowaliśmy koło tirów. Z kierowcami łatwiej się dogadać, bo często się nudzą, w przeciwieństwie do kierowców samochodów osobowych. Poza tym, nasza jedna śruba, która nie ma prywatnego klucza, to duuuuża śruba, a w tirach takie się pojawiają.
Na poszukiwania idę ja - wszak kobiecy wdzięki, a może dźwięk (?) zawsze działają. Najpierw stojący przed samochodami - Turcy, czy Niemcy? Niemcy. Angielski tak, ale trochę. Stoimy koło motocykla i mówię: We have a problem. Our motorcycle is broken, we need some tools. (problem, motorcycle, tools - słowa międzynarodowe) - Nicht verstehen. O dżizus. Pokazuję co i jak. Niee, nie możemy pomóc. Teraz pora na śpiących. Tu już się boję, więc zaczynam od rodaków, może nie będą bić. Stoi tir z Nysy - zomki rodziców, będzie o czym gadać. Puk, puk - otwiera mi pan z rozwianym włosem. Szybka wymiana zdań i stoimy przy jego narzędziach - my mamy nowego tira, jeździmy do serwisu, ale coś może będzie, jest 22, a my potrzebujemy płaski 24. Myślałam, że na tym skończy się jego pomoc, ale nie. Idzie ze mną i mówi ja to załatwię. Podchodzi do moich Niemców. Nie, nie, ja z nimi gadałam, nie mają klucza. Spoko, zostaw to mnie. On szprecha, jak dobrze. Chwila i mamy klucz. Kurde, kurde... Niemcy uśmiechają się przepraszająco, pewnie nie zrozumieli ni w ząb co mówiła,. Daniel ustawia regulację naciągnięcia łańcucha, chwilę to trwa. W tym momencie podchodzi starszy Niemiec i mówi coś, z czego rozumię, dla was i do widzenia. Odpowiadam skupiona na niemieckim - Danke. Uff. Ale co on chciał? Pan z Nysy tłumaczy - oni stali tutaj z asfaltem na roboty drogowe i muszą jechać, klucz macie w Geschenku. Oh ja! To rozumiem, mieliśmy taki kupić po drodze, życie jest piękne. Dlaczego kupić? Ponieważ okazało się, że łańcuch się stale naciąga, na trasienie można zdjąć jednego ogniwa i może być problem, więc klucz to nasze wybawienie na jakiś czas.
Chwilę gadamy z panem Waldkiem. Pokazuje nam mapę, trochę pobłądziliśmy przez nasze problemy, ale lada chwila wypadamy na trasę do Danii. Tu ruch jak na Marszałkowskiej. Mijamy olbrzymie stocznie. Wieeelkie stocznie, w których naczepy wożone przez tiry wyglądają jak klocki lego. Piękny widok. Stocznia jest ładna, a nie ja w Gdyni - stare, odrapane. Tu wszystko świeci, jest kolorowe. Zakochuję się w kolejnym obrazie z trasy. Daniel na postoju mówi, że ma tak samo. DO granicy nic się nie dzieje. Gdy ją mijamy. Łup - jak nie trzaśnie, jak nie chlaśnie. Deszcz. I to nie taki sobie deszcz. Deszcz z przeokropnym wiatrem. Nic takiego do tej pory nie czuliśmy. Jedziemy, a tu wiatr uderza w kaski z lewej, z prawej, z lewej... cały czas, przez całą Danię położoną na cypelku pomiędzy dwoma morzami. Z trasy nie widać nic - widoczność na jakieś 500 metrów od drogi. Sino, buro, mgliście i deszczowo. każdy kilometr to walka, żeby się nie wywrócić. Wiatr uderza bowiem nie tylko w nas, ale także w motocykl, podcinając go raz z jednej, raz z drugiej strony. Balansujemy na śliskiej nawierzchni, do tego mijające nas tiry wcale nie zwracają na nas uwagi i czasami jadą stanowczo za blisko, wciągając nas pod koła. To, że jesteśmy przemoczeni, to nic. Jesteśmy zmęczeni psychicznie. Posuwamy się do przodu czterokrotnie wolniej niż dotychczas. Jechać musimy, bo jutro prom, a jak tak dalej pójdzie, to nie dojedziemy.
Zaliczamy każdy parking, każdy przystanek. Pijąc kawę na jednej stacji benzynowej, zastanawiamy się, co robić dalej. Może wracać i korzystać ze słońca w Niemczech lub Polsce, wierzyć w prognozy i przebić się do Norwegii gdzie ma być słońce? Jedziemy, na wpół nieprzytomni ze zmęczenia, na wpół wyczerpani myśleniem o tym, co będzie. Wszystko jest mokre - kufry na szczęście chronią ubrania, dobytek, jedzenie, ale to co na zewnątrz - patrz aparat - pływa w wodzie. Zanim zjechaliśmy na pierwszy parking, woda dostała się wodoszczelnego (sic!) pokrowca - nie włączam, kiedyś wysuszę aparat, teraz szkoda żeby było spięcie. Nie mam siły nawet pakować go do środka kufra, po prostu wrzucamy do worka na śmieci - a tych mamy olbrzymi zapas na taką pogodę - i jedziemy dalej. Zapominam włożyć kominiarkę pod kask, chyba ją zgubiłam. Wszystko nam jedno, byle uciec przed deszczem. Jedziemy tak kilka godzin, robiąc trasę 300 km! To mało, bardzo mało, jutro reszta, na szczęście też tyle - wyjedziemy z rana o 7 i dojedziemy.
Szukamy pola namiotowego. Okazuje się, że połowie Danii jest ich sporo. Jest 22.20. Przestaje padać, zza chmur na północy pojawia się słońce - zapowiedź pięknej pogody na jutro, czerwone, ale pytanie, czy to prognoza dla nas, czy dla Norwegii? Jest pole namiotowe - inny standard niż w Niemczech. Jest recepcja z napisem, dzwonić do drzwi jak nikogo nie ma. Idąc tam, mówiliśmy, że zapłacimy obojętnie jakie pieniądze (w granicach rozsądku) za pokój, przecież musimy wysuszyć gdzieś rzeczy, inaczej nie ruszymy dalej, a znowu zaczęło kropić. Płakać nie będziemy, więc dzwonimy do drzwi. Przychodzi wysoki, iście wikingowski potomek. Trochę czuć od niego alkohol, ale jest miły. Po angielsku mówi, ale rozumie mniej. Dogadujemy się powoli. Chcielibyśmy pokój lub domek na jedną noc - jutro rano ruszamy dalej. Pokojów nie prowadzimy, a chatki są zajęte. Szlag! Daniel pyta o możliwość rozwieszenia naszych rzeczy w świetlicy lub łazience na noc. Coś pomyślimy. Zza rogu wyłania się kobieta - niezbyt miły wyraz twarzy, pyta o co chodzi jego po duńsku, nas po angielsku. Gdy pytam o cenę, jej odpowiedź mnie powala - nocleg pod namiotem 25 euro! Dwa razy i trochę więcej niż w Niemczech. Nic to. Pytam czy przypadkiem nie zwolniła się chatka - jeden pokój, ale pod dachem. Owszem, koszt 125 euro!!! O nie, o nie... jakaś masakra. Pytamy o suszenie - kręci nosem, że się nie da. Na szczęście mężczyzna nie boi się szefowej i mówi, pokażę wam miejsce do rozbicia, a potem przyjdę i pójdziemy rozwiesić rzeczy.
Rozbijamy w ciszy namiot, bierzemy rzeczy na przebranie i idziemy za nim. Wchodzimy do kotłowni - cieplutko, oj zostałabym tam. Rozwieszamy gdzie się kurtki, suszymy przemoczone buty. Okazuje się, że mokre jest dokładnie wszystko na nas - każda część, nawet bielizna. Okazuje się, że nie wzięłam spodni na przebranie. daniel gna do namiotu po nie, a Duńczyk, starszy gość dotyka moich nóg i mówi: to też masz mokre, zaraz ściągaj, bo się przeziębisz. Moja mina przypomina mu, że jestem z narodu dość wstydliwego - a Ty z Polski, to ja się odwrócę i... wcale tego nie robi. Ja przecież do wstydliwych nie należę, więc ściągam spodnie, wieszamy je, a gdy stoję w majtkach, wchodzi Daniel. Uśmiecha się, bo doskonale wie, jak jest w Danii i konwersujemy dalej z naszym wybawcą (nie pierwszym i nie ostatnim w tej trasie). Kotłownia dość spora, teraz jest tylko suszarnią, wszędzie leża, wiszą nasze rzeczy. Dogadujemy się, że rano o 7 przyjdziemy zapłacić na nocleg i wtedy szefowa wpuści nas po rzeczy.
Pokazuje nam też łazienkę, o marzę o ciepłym prysznicu. On mówi, że muszę poczekać do rana, bo nie mam karty do prysznica. Moja mina mówi sama za siebie. Znika na chwilę, żeby konspiracyjnym szeptem powiedzieć, że lubi Polaków i załatwił mi kartę, jutro ją oddam i zapłacę należność za prysznic. Aż chciałam go ucałować. Mówi, że wszystko powinno być już zamknięte, ale poczeka aż skorzystamy z kuchni - jedzenie, o tak, łazienki - prysznic i pójdziemy spać. Jedna jego uwaga trochę psuje nastrój - że jego kolega Polak załatwił mu super gosposię Polkę, on mówi o tym z dumą i radością, a ja chyba mam jakieś narodowościowe kompleksy, że początkowo biorę to obrazę. Daniel mnie wyśmiewa i idziemy pod prysznic. Rozbieram się w kabinie, z namaszczeniem szykuję kosmetyki, wsadzam kartę do czytnika, a tu po duńsku: Karta nieaktywna. Łaaaaaaa! Przeklinam cicho, ubierając się. Wracam do namiotu, Daniel w śmiech, ale idzie sam spróbować. To samo.
Zupka chińska na noc - fuj, ale ciepła. Nasz Duńczyk mówi, że domek obok nas się zwolnił, więc jak chcemy... nie, nie za drogo, to chociaż pod daszkiem połóżcie rzeczy, żeby schły. Dziękujemy i idziemy spać. Nawet nie chce nam się myśleć o jutrze, bo pani na recepcji mówi, że deszcz idziemy aż do Norwegii. Aaaaaaaaaaaaa!
PS zdjęcie z Hamburga, wtedy działał aparat, było sucho i miło mimo wszystko, później, aparat leżał w worku na śmieci przez długi czas
ja pier..... kur....mać ale przygody super i pomyśleć, że my z moim M kiedys jeździliśmy tez tak w nieznane na wariackich papierach a potem się urodziła Tośka alergik na wszystko i staliśmy się prykami. Super wakacje powiem szczerze zazdroszczę mimo niewygód i innych. Ja akurat z tych co kochają szalone wakacje.
OdpowiedzUsuńTo czekać jeszcze naście lat i jak Tośka wybędzie z domu, znowu jeździć ;P Albo Tośkę do dziadków i już :D Uwierz mi Balbina, że nie było łatwo - zaplanowaliśmy wersję wyjazdu na południe Czech - hoteliki, restauracje, motor tak, ale rekreacyjnie, a potem nagle łuuup - jedziemy. Nie żałuję, jestem nadal podekscytowana, ale to była decyzja z dnia na dzień ;) nie spodziewałam się, że znowu nam się zachce namiotów, deszczu, przygód, bo też żeśmy osiedli ;)
OdpowiedzUsuńNova, ja Cię proszę Ty już planuj kolejny wypad, bo bez lektury Twoich wspomnień to mnie już nie tylko poranna kawa, ale i obiad przestanie smakować!!Jak trzeba będzie to zrobi się ogólno- blogową kwestę na paliwo;):D:D
OdpowiedzUsuńPędź jak wiatr Danielu, człowieku dzielny!
Normalnie jak pomyślałam o Was w tym duńskim deszczu, to macie szczęście, że Wasze matki tego nie czytają... zgroza gdy człowiek zda sobie sprawę z niebezpieczeństwa jazdy na motorze w takich okolicznościach przyrody:))
Matki nie czytają, ale nadstawiają uszu, bo o tym opowiadamy ;)
OdpowiedzUsuńZ Danielem to można na kraniec świata, wszystko naprawi :) Zazdroszczę
OdpowiedzUsuńMój Szymon ostatnio pralkę naprawił a ja wielkie oczy zrobiłam bo normalnie to on mówi, że nie umie.
Czekam na ciąg dalszy :)
ło, matko!!!!!ja chyba wróciłabym do domu-szacun!
OdpowiedzUsuńNova jesteście niesamowici!!!!! Czytam i czytam, wyczekuje w pracy każdego odcinka:))))))))) Podziwiam, ja z tych co lubią odrobinę luxusu:)))))))) za żadne skarby nie namówiłabym się na taką wyprawę więc z jeszcze większym podziwem czytam to wszystko:)))))))) ale trzeba przyznać ma to tez swój urok:)))) Z takim facetem u boku jak Twój Daniel nie straszna żadna wypraw:))))
OdpowiedzUsuńCzekam na ciąg dalszy :))))
Pozdrawiam Patti
hej przygodo!! nieżle :)
OdpowiedzUsuńDobra, rano i tak nie piłam kawy przy kompie, to poczekaj aż się odrobię i po południu dawaj dalej, wyjeżdżamy;):D
OdpowiedzUsuńNie goń, nie gon, sama wiem, że trzeba wrzucić, ale sama muszę się obrobić (zawodowo), będzie dalej, ale wieczorem ;)
OdpowiedzUsuńZnaczy bułki pieczecie i wsad do pieca włożony?>:>:D
OdpowiedzUsuńNo, u mnie też ostro, lecę na mopie już 3 godzinę, żeby zasłużyć na miano gospodyni tygodnia;):D:D
Olqa - też nam chodziły takie myśli po głowie, ale.. przygoda, to przygoda :)
OdpowiedzUsuńPatti - dzięki za dobre słowo :)
Madzika - gdzieś była, jak Cię nie było? :)
lejdik - No no :) korona chociaż za to będzie? Ja niestety piszę, ale nie dla przyjemności, zawalony koniec tygodnia