wtorek, 30 sierpnia 2011

Dziennik pokładowy, 17 lipca, cz. 2

Krętymi drogami pomiędzy fiordami wciętymi w ląd dojechaliśmy do Risør. Aby tu się znaleźć, trzeba zboczyć z głównej trasy biegnącej do Oslo i kluczyć wąskimi drogami na półwysep jakieś 11 kilometrów. Aż żal ogarniał, że nie mogę robić zdjęć w trakcie jazdy, gdy mijaliśmy kolorowe domy usytuowane na zielonych zboczach gór, zupełnie jakby ktoś na zielony tort wysypał kolorową posypkę - pysznie! Nie wiedzieliśmy na co patrzeć - z każdej strony było coś ciekawego, pięknego, zaskakującego, jak np. dom wybudowany z drewna, co nie jest zaskoczeniem w Norwegii, ale wyglądający jak barokowy pałac - paskudztwo! Daniel, który nie był zadowolony z a każdym razem, gdy zjeżdżaliśmy z trasy, przyznał później, że to był chyba jeden z ładniejszych odcinków drogi, które w tym rejonie pokonaliśmy. Nie było się gdzie zatrzymać, żeby zrobić zdjęcia, więc wymyśliłam sposób na zapamiętanie tych obrazów. Jak śmiesznie by to nie brzmiało, działa... Widząc coś ciekawego, przypatrywałam się temu prze więcej niż sekundę, następnie mrużyłam mocno oczy, jakbym wzrokiem robiła zdjęcie i co? I działa, do dziś widzę wszystko, jakby stało przede mną. Wiem, wiem, siła umysłu...



Wjeżdżając do Risør, miałam wrażenie, jakby ktoś przeniósł mnie do bajki. Małe, białe, drewniane domki pokryte pomarańczową dachówką. Ani śladu po kamiennych kamienicach, których było sporo w odwiedzanym wcześniej Arendal. Im bliżej centrum, tym piękniej. Okazało się, że odbywa się tu jakiś festyn i trudno było znaleźć miejsce do zaparkowania. Szukając choć skrawka chodnika lub parkingu wielkości 1,5x2 m, dotarliśmy w najdalszy zakątek miejscowości, który - bagatela! - położony był naprawdę niedaleko centrum. Po prostu raj! Tutaj krajobraz wyglądał inaczej. Dotarliśmy do starej fabryki, prawdopodobnie przetwórstwa rybnego. Rdzewiała sobie spokojnie, przez nikogo nie niepokojona. Dookoła walały się deski, ale nie było śmieci - oto widzieliśmy powolne konanie zakładu przemysłowego, takie... naturalne, pozostawione na pastwę losu. Zaraz obok znajdował się parking, na którym stało już dość sporo jak na godzinę 9.30 samochodów. Stanęliśmy przy samym morzu.


Pogoda nadal nas rozpieszczała - słońce paliło niemiłosiernie. Nie przeszkadzało nam to, wręcz przeciwnie - chłonęliśmy promienie słoneczne jak najlepsze witaminy (na pewno D3) dla lepszego samopoczucia. bezpruderyjnie zaczęłam się przebierać - w końcu była okazja, aby ubrać krótkie spodnie, sandały, wziąć strój kąpielowy, który wcześniej za każdym razem, gdy się na niego natknęłam, zdawał się ze mnie szydzić. Nie dziś! Zabraliśmy wodę, przewodnik, pieniądze i nawet okulary przeciwsłoneczne. Ruszyliśmy przez wioskę do nabrzeża, a potem prosto do centrum.

Idąc wśród ciasno wybudowanych koło siebie domów, miało się wrażenie, że domy te wykonane są w najpiękniejszej koronki. Misterne rzeźbienia, piękne okna, mnóstwo kwiatów i słońce odbijające się w oknach. Nabrzeże wypełnione było sklepami dla rybaków, restauracjami. Co ciekawe, nie było sklepów z pamiątkami, nie było sztucznego nadęcia typowego dla miejscowości turystycznych - tu wszystko miało służyć mieszkańcom. Zaczynało mi się podobać coraz bardziej.


Nie widzieliśmy innych turystów, byli tyko mieszkańcy - stali oraz ci z domków letniskowych, których było tu całe mnóstwo. Szliśmy powoli, aby chłonąć atmosferę tego miejsca - emerytów siedzących przed restauracją, mogących swobodnie występować w reklamie "Starość jest trendy - spójrz na mnie", i nie ze względu na ich wygląd, ale ciepło, spokój o przyszłość i radość emanujące ze środka. Oboje pomyśleliśmy wtedy, że może już nasze pokolenie będzie miało taką emeryturę, no może nasze dzieci. Fascynowały nas łódki stojące w porcie. Było ich tyle, że wydawało się, iż każda przypisana jest do jednego domku - pewnie tak było, wszak Norwegowie to potomkowie Wikingów, wodniacy i miłośnicy morza. Nie ważne ile, ale jakie łódki - im starsza, tym piękniejsza, odrestaurowana, błyszcząca w słońcu, z co najmniej dwójką ludzi na pokładzie - często ubranych jak w latach 70. ze sprzętem z tej samej epoki, trzymających się za ręce.



Znaleźliśmy, choć raczej natknęliśmy się na festyn, który był atrakcją tego dnia. Był to targ rękodzieła norweskiego. Cuda i cudeńka - większość sprzedawanych rzeczy, był dostępne także w Polsce, sprzedawana przez polskich artystów. Co je różniło od naszych, rodzimych wytworów? elementy kultury norweskiej? Nie - prawie ich nie było. Jakość wykonania? Nie - nie było widać różnicy. A skoro nie widać różnicy, to... po co przepłacać? Ceny były zabójcze dla nas - za bombkę ze szkła (w kształcie serca, pani chciała ponad 150 zł), dodam, że bomba była niewielka.


Oczywiście ceny dla Norwegów były odpowiednie. Jedną z najbarwniejszych postaci targu był mężczyzna w okularach lennonkach, z długą, siwą brodą i chustką na głowie.


Stał przed wózkiem z supermarketu (sic!) i w skórzanych rękawicach coś w nim robił. Tworzył wokół tej czynności jakąś magiczną atmosferę, zebrało się wokół niego sporo osób, w tym i my. Wyciągał z tłumu osoby, które mu pomagały - magik lub dobry marketingowiec. Niestety jak na naszą polską niecierpliwość przystało, po 10 minutach odeszliśmy, twierdząc, że zobaczymy co to było, jak wrócimy. Poszliśmy dalej - rzeźby, stroje, drewno, ceramika - czego dusza zapragnie. Gdy wróciliśmy do pana z brodą... on dalej coś majstrował przy wóźko, pomimo że minęło dobre 25 minut. Poddaliśmy się, udało mi się tylko podpatrzeć pod odpowiednim kątem, że wypala tam dziwne rzeźby. Poddających się było więcej, ostatecznie został tylko mały chłopiec, który jak zaczarowany patrzył na tego magika z brodą.


Targ połozony był na nabrzeżu, właściwie jak wszystko co istotne w Risør. Obok - w starej, drewnianej kamienicy - znajdował się punkt informacji turystycznej. Słonce nas nie zwiodło i pytaliśmy najpierw o pogodę na dziś i jutro. Patrząc za okno, na błękitne niebo, ciężko było uwierzyć w prognozy - deszcz wieczorem i w nocy. Pani, która sama jeździła na motorze, poradziła tylko uciekajcie na północ, w stronę Oslo - taki był nasz plan. Niezrażeni wieściami o deszczu, choć trochę tym zmartwieni, postanowiliśmy iść popływać. Ze względu na to, że miasteczko było zbudowane pzy porcie, w centrum nie było miejsca, w którym można by zejść do wody. Pani wskazała nam dwie lokalne plaże - upierała się, żebyśmy poszli na prawą stronę wyspy (blisko miejsca, w którym stał nasz motor), ponieważ tak jest "intymnie, spokojnie, nikt wam nie będzie przeszkadzał", my woleliśmy zobaczyć, co jest po drugiej stronie i usłyszeliśmy, że tam jest "plaża, na którą przychodzą matki z dziećmi, jeśli wam to nie przeszkadza, to idźcie tam". Nie przeszkadzało - sprawdziwszy jeszcze raz prognozę, pożegnaliśmy się z panią jeżdżącą na Harley'u  krętą, nadmorską drogą ruszyliśmy na plażę.



Minęliśmy małą stocznię, wiele domków wybudowanych na małych, przybrzeżnych wyspach, mnóstwo drzew owocowych rosnących przy drodze - mmm czereśnie. W końcu, po jakichś 5-6 kilometrach dotarliśmy na plażę. Nazwanie tego miejsca plażą, to zbyt wiele - był to po prostu plac zabaw, z molo o długości 30 metrów, trawą, na której leżały matki z dziećmi (ojców nie było!) i "plaża" piaszczysta o długości 4 metrów i szerokości 2! Oczywiście obsadzona dziećmi jak las po wysypie grzybów. Konseternacja, myślenie, myślenie, myślenie - zostajemy, jest za gorąco, żeby łazić po wyspie. Przy plaży znajdowała się czysta, pachnąca, publiczna łazienka z prysznicem. Przebraliśmy się i wybraliśmy jedyne nieodpowiednie dla matek z małymi dziećmi miejsce, czyli wielkie, ciepłe kamienie. Daniel wszedł do zimnej wody. Namawiał mnie usilnie i w końcu weszłam, żeby równie szybko wyjść - nie ze względu na temperaturę wody, ale... meduzy, które pojawiły się "znikąd". Nici z pływania, ale Daniel, jak to Daniel upatrzył sobie kawałek dalej molo - zupełnie puste, drewniane molo - idealne do opalania i leżenia. Moim zdaniem było to molo prywatne, stała przed nim jakaś tablica - nie było na szczęście na niej napisu "forbudt", czyli zabronione i postanowiliśmy tam przenieść cały nasz majdan. Trochę była przestraszona, że ktoś będzie miał o to pretensje, ale nie... po kilku minutach na molo zaczęły wchodzić matki z dziećmi, Norweżki, które rozumiały napis na tablicy. Uspokoiłam się i poddałam bryzie morskiej. Było cudownie. Zdjęcia, które wtedy robiliśmy są prześwietlone, niech to świadczy o pogodzie. Wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Przyszło nam wracać do centrum, a potem w dalszą drogę, ponieważ tego dnia, przed deszczem, chcieliśmy zobaczyć jeszcze dwie miejscowości.

Po drodze do centrum, zwróciłam uwagę na jeden dom, nie ze względu na jego wygląd, ani usytuowanie w sadzie, ale sposób wieszania prania, znany mi z południa Europy. Oto - posiadając wielki ogród, ktoś powiesił sznur na bieliznę na wysokości piętra, pomiędzy oknem a słupem. Cudne!



Gdy dotarliśmy do motoru, zaczęło strasznie wiać. Trzeba było uważać, żeby nic nie wleciało do wody. Wiatr był zapowiedzią nadchodzącego deszczu, choć na niebie nie było jeszcze ani jednej chmury. Komu w drogę, temu czas - dziś na nas czekały jeszcze bogate Kragerø i przemysłowe Larvik.

4 komentarze:

  1. Miaaaał , ależ pięknie!!!Nigdy nie byłam w żadnym kraju skandynawskim, a kusisz niemiłosiernie...Może więc kiedyś zobaczę na własne oczy te cuda ?:>:)))
    Bombki po 150zł/szt....jadę na ten kiermasz, promocję zrobię, za 130zł będę sprzedawać;):D:D
    Dzięki MiluszkoNova, czekam na CD....
    Pozdrowienia

    OdpowiedzUsuń
  2. jestem skarbie, dziekuje za troske i wszystko oki-tylko jakos zorganizowac sie nie moge. zdjecia czekaja, zmiany coraz wieksze z dnia na dzien a ja na kompie tylko z doskoku. zorganiazujje sie to opisze.
    buziolki w noch

    OdpowiedzUsuń
  3. Lejdik - myślę, że zrobiłabyś furorę ze swoimi cudami :) Jakie CD? ;)

    Hanneszka - oj cieszę się, cieszę, że wszystko dobrze :) buziaki :*

    OdpowiedzUsuń
  4. niesamowicie piszesz o tej podróży,no i fajnie dajesz się poznać,także od strony Waszego związku..

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...