poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Dziennik pokładowy, 11 lipca cz. 2

Trasa tego dnia miała doprowadzić nas co najmniej do Berlina. Jeszcze w Polsce zatrzymywaliśmy się kilka razy. Jazda na motocyklu jest przyjemna, ale do czasu. Nasze pośladki co sto kilometrów zaczynały krzyczeć – zatrzymajcie się i dajcie nam odpocząć. Cóż robić? Licznik pokazywał przy każdym postoju dokładnie 100, 200, 300… kilometrów. Na jednym z parkingów jakieś 100 kilometrów do granicy z Niemcami koniecznie chciałam skorzystać z toalety. Niestety tak jak wcześniej nie było po drodze stacji benzynowych ani tym bardziej parkingów z toaletami.
Zaparkowaliśmy pod barem „U Zdziśka” lub „Ziutka”. Od razu podbiegł do nas mężczyzna w kamizelce odblaskowej. Pomyślałam, że znowu mamy szczęście do usterek, ale nie. Jakie było moje zdziwienie, gdy ten, po bliższych oględzinach, podpity pan odezwał się do mnie w te oto słowa: „Miss, pardon, waschen, ja?”. Szczęka mi opadła. Daniel oddalił się, z uśmiechem w stylu „ciekawe jak z wyjdziesz z tego z twarzą”, aby zapalić, a ja zaczęłam kojarzyć. Ten oto poliglota trzymał bowiem w rękach wiadro z wodą i gąbkę. Bardzo dobrze, że pracuje, a nie pragnie wyciągnąć ode mnie dwa złote za nic, ale… kochany panie, motocykl ma szybę, która chroni od wiatru, nie patrzy się przez nią, więc myć jej nie trzeba. Spokojnie odzywam się w niezwykle egzotycznym dla mojego znawcy języków narzeczu silesianae-poloneise: „Dziękuję”. Teraz to jemu opada szczeka i bezczelnie obchodzi motocykl, aby spojrzeć na tablicę rejestracyjną. Gdy zauważa PL, odwraca się na pięcie bez słowa. Jego mina mówi mniej więcej coś takiego – „Phi, Polaków nie obsługuję”.
            Szukam toalety, mąż wysłany na przeszpiegi mówi, że jest gdzieś za barem i mam powiedzieć, że „jestem z baru”. Dziwi mnie troszkę to sformułowanie, ale idę. Pewna wchodzę do rozlatującego się baraku, korzystam z wątpliwej czystości sanitariatów i się zaczyna. Wychodząc, słyszę tylko „Ty, ty, ty… (które brzmi trochę jak grożenie palcem dziecku „nyyyy, nyyyy, nyyyyy”). A Ty [sic!] gdzie? Płacić nie łaska”. Ja ci dam ty, myślę sobie. Mówię zaczarowane „Jestem z baru”  i nagle otwierają się niebiosa pachnące mydłem biały jeleń i płynem ludwikiem, zza drzwi wychodzi mężczyzna, który wygląda jakby chciał mnie chwycić na kurtkę i potrząsnąć, ale – on tylko uśmiecha się szeroko (jednak człowiek, a nie anioł) i mówi „Było od razu gadać”. Nie mówię nic więcej, pragnąc uciec od tego oryginału. Po drodze do motocykla mijam Daniela. Gdy wraca, czekam na jego wrażenia, ale, niestety, on żadnych przeżyć nie miał, nawet nie musiał mówić o barze. Phi – dyskryminacja toaletowa.
            Nie ujeżdżamy zbyt daleko, gdy motor ze 130 km/h (zawrotnej prędkości przy w pełni załadowanym motocyklu z dwoma osobami) schodzi do 100, później 80, 60 aż się zatrzymuje. Ha! Nie ma parkingu. Tiry jeździły tak blisko, że miałam wrażenie, że nas wchłoną pod koła. Przepchaliśmy motor kilkanaście metrów, gdzie był kawałek pasa awaryjnego. W głowie chyba oboje mamy, że oczywiście zaraz zamiast trzeźwo myśleć, będziemy się przegadywać, że Twoja, że moja wina, że coś i ktoś. A tu zdziwienie. Wakacyjny klimat nadal nas ogarnia i ja – diabeł na tym pokładzie – zamiast wybitnie uszczypliwych uwag, wyciągam z zanadrza kilka żartów motoryzacyjnych i aparat. Śmiejemy się oboje, Daniel z głową na wysokości koła, że jeszcze nie wyjechaliśmy z kraju, więc może skręcimy na Śnieżkę, którą akurat widać z autostrady. Motor niech sobie stoi, wrócimy po niego za dwa tygodnie, jak wydamy doszczętnie nasze wakacyjne pieniądze. Na szczęście, Daniel – fachman pierwszej klasy – w kilka minut (tak, tak) swoim analitycznym umysłem dochodzi do rozwiązania zagadki. Nie możemy jechać, ponieważ motocykl myśli, że mamy wyciągniętą stopkę, czyli stoimy. Nic to, że stopka schowana. Okazało się, że przetarł się kabel od czujnika stopki. Kilka sprawnych ruchów Daniela i ruszamy w drogę. Niestety Śnieżka na nas poczeka, tymczasem „komu w drogę, temu frytki” i jedziemy.

            Do granicy już niedaleko, przy drodze coraz częściej pojawiają się tablice „Exchange”, bary, stacje benzynowe (a jednak istnieją na Zachodzie). Pijemy kawę w ostatnim bastionie polskości przed Rzeszą. Na parkingu obserwujemy sporą ilość busów na tablicach z województw wschodniej Polski. Niektórzy siedzą obok nas i planują, co kupią, jak już zarobią na saksach. Inni – niestety tych jest więcej - piją piwo, nie pierwsze tego dnia i dzwonią do domu. Trochę przygnębiający obrazek naszych emigrantów, naszych reprezentantów w innych krajach. Sama rokrocznie pracowałam na saksach. A to pilnowałam dzieci w Anglii, a to we Francji lub sprzątałam w Norwegii hotelowe pokoje po bogatych Rosjanach lub Amerykanach. Ciężko zawsze przyjmowałam pijane oblicze Polski za granicą, a tu jeszcze przed nią, wstyd i żal.
            Wjeżdżamy do Niemiec. Straż graniczna zatrzymuje część pojazdów do kontroli, my jedziemy dalej, być może dlatego że mamy tablicę z tyłu? Nie wiem. Co mnie zaskakuje? Do samego Berlina droga będzie prawie pusta, jedynie mijać nas będą nasi rodacy, nie widać wiosek, z oddali tylko muczą krowy, poustawiane na pastwiskach, wieeelkich pastwiskach, w porównaniu do naszych miniłąk, równiutko jak żołnierze. Nawet przez chwilę zastanawiam się, czy nie są to atrapy jak w „Misiu” lub „Truman Show”. Obserwuję je uważnie, jak szpieg, który chce zdemaskować oszustwo, ale w końcu jedna porusza ogonem. Zaczynam wierzyć, że jestem w kraju żywych ludzi, no i zwierząt, ale i tak do Berlina pilnie obserwuję pobocze. Co ciekawe, całą drogę od Tychów mocno wiało. Tak samo było w Niemczech, tu jednak siłę wiatru wykorzystano – całe pola usiane były wiatrakami. Piękny krajobraz ciągnął się za nami jak biały szal lotnika z lat 30. aż do Szwecji i jeszcze kawałek dalej, ale o tym później.
            Wjeżdżamy do Berlina. Taaaak, czuć, że metropolia. Przejeżdżamy bez korków miasto licznymi tunelami, co jeden to ciekawszy – wykafelkowany jak paryskie metro, pokryty betonem jak ultranowoczesne budowle w Tokio, obskurne i z graffiti jak na przedmieściach Londynu. Wszystkie kolory świata łączą mi się w cudowny obraz widziany zza szyby kasku. Nie wiem, w którą stronę spoglądać, zewsząd atakują mnie – ciekawe, ale też szkaradne budynki, a to ludzie, bogactwo i bieda, piękno i brzydota. To, co lubię najbardziej – kontrasty. Gdy przejeżdżamy obok fabryki Balhsena oboje głęboko oddychamy słodkim zapachem ciastek. Niestety Berlin się kończy i znowu jedziemy lasem dłuższy czas. Jest już wieczór, nie planujemy noclegu, życie ma pokazać co i jak.
Pogoda dopisuje, siły mamy. Robimy jeszcze jakieś 100 km. Na stacji benzynowej próbuję dogadać się z panią zza lady po angielskiu. „Nicht verstehen” – ja też, ja też, kiwam głową. Składam jakieś zdania jak analfabeta – „Ich verstehe aber nicht sprechen” – oooo niestety tyle lat nauki, a gramatyka i słownictwo leżą. Mózg zrobił w liceum swoje, wyparł każde słówko, każdą zasadę gramatyczną i zostawił wielką białą dziurę. Z lekcji niemieckiego pamiętam tylko zdania: „Ich bin heute nicht vorbereitet” i „Entschuldigung Się bitte für meine verspätung” (w wolnym tłumaczeniu: jestem dziś nieprzygotowana oraz przepraszam Pana za moje spóźnienie). Co ciekawe, jak czytam, to rozumiem wszystko, gdy przychodzi do mówienia, nie potrafię nic wydukać. Tak więc pani zapytana o jakieś pobliskie pole namiotowe (ponieważ boimy się trochę spać na parkingu, wszak to jeszcze nie Skandynawia) mówiła po niemiecku, dużo pokazując, ja dukałam w niemieckopodobnym narzeczu i przytakiwałam. Ostatecznie dowiedziałam się, jak dojechać do pola namiotowego i zbratałam się z kochaną Niemką, która żegnając się ze mną serdecznie uścisnęła mi dłoń.
Jedziemy na pole namiotowe przez uśpione, uporządkowane miasteczko (Ordnung muss sein). W rynku zwraca na nas uwagę tutejsza młodzież. Trochę podejrzliwi, ponieważ jest już po 22, ciemno, cicho, a tu hałasujemy motorem. Dojeżdżamy na pole namiotowe, w recepcji pustka. Daniel decyduje – rozbijamy się w zasięgu ich wzroku, żeby nie było, że chcemy zwiać rano. Nie idzie nam rozbijanie namiotu – jednak prawie 700 km w jeden dzień odbija się na naszych nastrojach i siłach. Gdy namiot ostatecznie wygląda jak namiot, chcemy ugotować coś ciepłego do jedzenia. Wrrrr – kuchenka – cudo techniki z Ameryki (serio) nie działa. Jest noc, jesteśmy głodni i źli – ostatecznie jemy kanapki z mielonką, ah. Na domiar złego okazuje się, że na noc zamykają damską łazienkę i toaletę, męska otwarta – szowiniści! Korzystam spokojnie z męskiej, myję zęby, przemywam nad umywalką twarz, a gdy podnoszę wzrok, widzę zdziwionego starszego Niemca, który nic nie mówi. Ja też nie, tylko uśmiecham się dość arogancko, no może bezczelnie, a co! Idziemy spać, właściwie to pamiętam tylko dźwięk zamku błyskawicznego w śpiworze i dłuuugo, dłuuugo nic. Potem był ranek, dzień trzeci.

4 komentarze:

  1. "Ostatni bastion polskości przed Rzeszą" - rulez:D:D:D
    Jedź dalej kobieto motocyklisty, chyba zacznę żetony do kompa wrzucać, żeby tylko co rano móc czytać Twoje wspomnienia z wakacji:)))
    Miłego!

    OdpowiedzUsuń
  2. oj znam ten krajobraz bez ludzi po Niemieckiej stronie. Ich nigdy nie widać, ciągle tam jest cisza. Mamy znajomych co mieszkają we weschodich landach, tam zostały tylko dziadki i ci co nie mieli odwagi

    OdpowiedzUsuń
  3. oj znam ci ja Berlin, cudowne miasto :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Lejdik - żetony to nie taki zły pomysł, wrzucaj, a pod koniec tygodnia idź kupić sobie coś ładnego ;)

    Balbina - dobrze, że o tym piszesz, trochę straszne, ale prawdziwe, co do prawa jazdy - ja podobnie jak Twój nie posiadam :P ale pracuję nad sobą, aby zdobyć

    Neilii - widziałam tylko z trasy, ale się zakochałam :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...