poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Dziennik pokładowy, 11 lipca cz. 1


11 lipca

Wstajemy zgodnie z planem. Rygor jak w wojsku. Każdy zna swoje zadania. W ruch idzie lista zadań na dzień kolejny – misja „wyjazd”. Szybki prysznic, bo dzień upalny już od rana, a kombinezon motocyklowy + słońce… hmmm. Śniadanie, kanapki, przygotowanie torby z jedzeniem na cały wyjazd. Daniel rozdziela waluty, dokumenty, chowamy klucze, każde swój komplet, na wypadek utopienia w fiordzie lub połknięcia przez łosia metalożercę.
Zapakowanie ubrań trwa dosłownie chwilę. Torby z Ikei idealnie pasują do kufrów bocznych. Na dnie znajdują się mielonki (mmmm…), paprykarze (mmmm…) i chleby razowe pakowane w folię. Na wierzchu bielizna, po trzy koszulki, dwie pary spodni, sandały, czapka z polara, rękawiczki, opaska na oczy niezbędna przy białych nocach i bluza. Zestaw obowiązkowy i mocno podstawowy – liczymy na przydrożne parkingi z ciepłą wodą (które w Skandynawii nie są mityczną oazą na pustyni, a faktem) i możliwość zrobienia tam przepierki.
            Gorzej jest z kufrem centralnym, w którym ląduje namiot, suchy prowiant, zestaw małego kuchcika (menażki, kuchenka gazowa, butla do niej, kubki, ścierka, nóż itp.), apteczka, kosmetyczka, spray na komary i milion innych niezbędnych do przeżycia na łonie natury rzeczy. Nie wiem, jakim cudem go domykamy. Daniel grzmi – „te zawiasy zaraz się rozlecą, daleko tak nie ujedziemy”, ale… nie ma pomysłu na przepakowanie, więc milknie i zajmuje się czymś innym. Torba ze śpiworami na wierzch, karimaty, woda w kanistrze – wszak będziemy rozbijać się na dziko, z dala od cywilizacji, no i aparat fotograficzny – obowiązkowo. Gdy udaje się nam wszystko spakować w jako takim porządku, i tak wiemy, że przepakowywanie będzie trwało jeszcze co najmniej dwie doby, już w trasie.
            Wyjeżdżamy z Tychów. Nawet nie wiem, kiedy minęło pierwsze 100 km. Daniel włącza migacz i zjeżdża na parking przy autostradzie. Normalnie na pewno byśmy się gdzieś śpieszyli i ze złością zapytałabym, czy musimy się zatrzymywać, ale… zaczęliśmy wakacje. Nikt i nic nas nie goni, nie wiemy, gdzie będziemy dziś spać, jesteśmy panami własnego losu. Czuję się wspaniale. Gdy zsiadamy z motoru, patrzymy na siebie z uśmiechem. Tak, właśnie zaczęły się wakacje. Pierwsze od lat, pierwsze naprawdę.
            Pierwsze wspólne zdjęcie robione przez najwierniejszego fotografa tej wyprawy – zawsze na czas, zawsze bez głupiego „seeeer” (opcjonalnie „sex”) – samowyzwalacz. Telefony do rodziców – że motor jeszcze daje radę. Potem znowu jedziemy i jedziemy, i jedziemy. Za Wrocławiem rozglądamy się za stacją benzynową – na rezerwie możemy przejechać jeszcze z 40-50 kilometrów. Spokój na nas spływa, wszak jedziemy na zachód, zachód tam cywilizacja. Jakie jest nasze zdziwienie, gdy przez 40 kilometrów nie ma nic… ani baru, ani parkingu, ani stacji benzynowej, tylko pobocze awaryjne. Uppps. Gdy nagle jak na pustyni wyłania się znak – stacja benzynowa za 2 km – oddychamy z ulgą i zjeżdżamy z autostrady, aby podążyć za strzałkami. Przy zjeździe stoi marzenie każdego mężczyzny w tym kraju. Błyszczy w słońcu, dumnie prezentuje swoje kształty i mruży oczy – Buick – amerykański sen. Obok niego opalony, z lanserkich okularach facet, który zatrzymuje nas machaniem. Daniel nie wyłącza silnika, bo już i tak jedziemy na oparach. „Panie, amerykański samochód, on się nie psuje, a jednak się zepsuł, macie klucze?”. Daniel odpowiada „Nie mamy benzyny, jedziemy na stację”. „A nie, nie – ja klucze chcę”. „Wrócimy i pomożemy”, pokiwał głową z powątpiewaniem, ale nikt inny nawet na niego nie spoglądał z trasy.  Jedziemy dalej, wstrzymując oddech, jakby to miało sprawić, że w baku będzie więcej benzyny. Trochę dziwi nas, że strzałki pokazują się co jakieś 500 metrów więcej niż cztery razy. Niezbyt skomplikowane obliczenia i okazuje się, że stacja stoi nie 2 a 8 kilometrów od trasy! Stacja wiejska w 100 procentach. Stary CPN przerobiony niezbyt udanie na Orlen, 20 metrów od dystrybutorów siedzą mędrcy wiejscy i oglądają tych „obcych”, dopóki nie zaczynamy rozmawiać między sobą, myślą, że jesteśmy obcokrajowcami (rejestracja motocyklu widoczna jest tylko z tyłu). Tankujemy do pełna i znowu wrzucamy przy trzydziestostopniowym upale na siebie kombinezony i kaski. Wtedy z drugiej trony podjeżdża zawstydzony chłopak na Simsonie bez… korka przy baku. Nie ma się czego wstydzić chłopie, myślę sobie, my mieliśmy w planach wakacje na MZ-cie.
            Cały czas mamy w pamięci naszego kowboja stojącego przy zjeździe. Gdy wyłaniamy się zza zakrętu, okazuje się, że na nas czeka. Wymiana uprzejmości, kto, co i jak. Pochwała dla amerykańskiego samochodu („Panie, on się nie psuje, teraz się tylko zepsuł, 1989 rok, pełna elektronika”). Fakt, auto w świetnym stanie wizualnym, ale no pech, nie pali. Nasz klucz nie pomaga i wtedy w ruch idzie telefon i słyszymy: „Cześć Jacek, tu Marek. Stoję przy zjeździe Jak to czym stoję, no moim bucikiem, no tym, co się nie psuje”. Tak, tak… Żegnamy się, mówiąc, że wierzymy iż szybko naprawi cudo. W lusterku widzę tylko jak coś czule tłumaczy samochodowi. Na rośliny to działa, może auto też?
CDN.



6 komentarzy:

  1. Świetne zdjęcia.
    Czytam i czuję wakacyjny nastrój;-)
    Pisz dalej.
    Pozdrowienia i udanego tygodnia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Również czytam z największą uwagą,poranna kawa przy Twoim reportażu smakuje lepiej:))Miłego:))

    OdpowiedzUsuń
  3. powinnaś książki pisać - super się czyta i przenosi w opowiadane miejsce :)
    a po 2- odważni jesteście - ja nigdy pod namiotami nie spałam - nie lubię robali, wszędobylskiego piachu itp atrakcji biwakowych i zawsze podziwiam ludzi, którzy z własnej nieprzymusowej woli tak spędzają czas :)
    buziaki

    OdpowiedzUsuń
  4. fanie, fajnie ja też tak chce ale mój M nie ma prawa jazdy na nic:-) jestem jedynym kierowcą w rodzinie

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...