Dogrzebałam się do mojego zeszytu z napisem Norwegia 2008. Zajrzałam do środka i w śmiech. Rozłąka z chłopakami w czasie pobytu w Norwegii sprawiła, że zajęłam się pisaniem luźnych myśli dotyczących naszego wspólnego wyjazdu. Oto one - wspomnienia w odcinkach. Jeśli ktoś jest ciekawy, część pierwsza pod spodem.
PS zdjęcie z Norwegii, miło wspomnieć... (zdjęcie przedstawia miejscowość Alesund, i tam w dole, przy łódkach był hotel, w którym w pocie czoła z Ewą pracowałyśmy) fot. M. Lubos
"Nie mam czasu na seks, a tak bardzo chciałabym mieć" - przelatywało przez moją głowę, gdy jednym zgrabnym i wyćwiczonym ruchem ubierałam poszwę na firmową kołdrę Scandica. "Na którym pietrze jest Ewa? Muszę ją znaleźć, bo ona przecież ma klucz". Znów wyćwiczony ruch i ubrana poduszka. Mój rekord - 2 minuty na jedno łóżko. Wyrabiam się. Na początku nie było tak prosto, ale wiadomo - trzeba się dostosować. Łazienka - "pamiętaj o kolejności" brzmi głos Ingrid w mojej głowie, "pieprzyć kolejność" - to już ja. Oto i ona, w całej okazałości. Druga zmiana? - Ok. Przynajmniej dają ciepły posiłek. Poszła. Lustro, blat, toaleta, prysznic - jestem gołosłowna, cóż... Patrzę w lustro, nos czerwony, oczy przekrwione (bynajmniej nie od bogatego życia nocnego, a szkoda). Jeszcze dwa tygodnie temu mieliśmy być wszyscy razem. Plany, spakowane walizki i jedzenie, którego by starczyło na wykarmienie wielodzietnej rodziny przez dłuższy czas. Dziś my tu, oni tam. Ale jest dobrze, powinno być...
Jedziemy? Gośka zostaniesz naczelnym gryzipiórkiem naszej wyprawy. To co? Fiordy będą nam z ręki jadły? A jak! - Michał wygłosił tyradę jak przystało na pierwszego z kierowców w tej długiej, liczącej 2100 kilometrów trasie. Cel pierwszy - Gdynia. Wiadomo polskie drogi i ciągły brak autostrady północ-południe o pięknej nazwie A1 (swoją drogą 1 wskazuje, że w kolejności ta powinna powstać jako pierwsza - paranoja) doprowadzał nas do lekkiej niechęci jeszcze przed pierwszym kilometrem.
Jedziemy, nic się nie dzieje, chciałoby się powiedzieć, ale Michał nigdy nie robi rzeczy bez sensu i dziś zamiast wybrać prostą trasę z Tychów na Łódź, zjeżdżamy do Chorzowa, żeby na 5 minut podłączyć auto do komputera i zgasić lampkę awaryjnego otwarcia poduszek powietrznych (czy czegoś takiego). Niestety po kilku minutach w trasie zapala się ponownie i od tej pory towarzyszy nam codziennie.
Jazda długa, w przeciągu, ale z zapałem i zapartym tchem opowiadanych, a właściwie wypowiadanych marzeń odnośnie celu. Łódź - miasto polskiego włókiennictwa i przemysłu tekstylnego - przywitało nas "czerwoną falą". Sprzęgło, hamulec, sprzęgło, hamulec, aż do znudzenia. 1,5 godziny skrzętnie przeze mnie odnotowane w skórzanym notesiku z mylącym w tych okolicznościach napisem Peru (pamiątka Michała i Ewy z poprzednich wakacji). Toruń i w końcu upragniony 50-kilometrowy bodajże odcinek sławetnej autostrady, aż do Gdyni. "Gdzie śpimy?" - zapytałam całkiem poważnie, oni potraktowali to jak żart. "No właśnie, gdzie śpimy Gosia?".
Linia telefoniczna Michał-ojciec przez dobrą godzinę była zajęta. W końcu dostaliśmy adres Domu Marynarza, z zastrzeżeniem, że na pewno nie ma tam miejsc. Jedziemy, nie ma wyboru, jutro o świcie mamy prom do Szwecji, a za zimno jest, żeby na spać na plaży. Pani na stacji benzynowej nie potrafiła pomóc nam odszukać adresu, dopiero niechlujnie ubrany mężczyzna ze słuchawkami na uszach, bez ich zdejmowania (o dziwo!) poinstruował nas na tyle jasno, że trafiliśmy pod to coś (!).
Moje przyzwyczajenia z życia w czeskim akademiku nie wywołały u mnie szoku na widok dwóch odrapanych i niezachęcających do wejścia wieżowców. Daniel pomieszkujący swego czasu w krakowskich akademikach nawet nie drgnął. Ewie po twarzy przebieg lekki cień zwątpienia, jednak po chwili tragizm naszej sytuacji (tak wtedy myśleliśmy) zmusił nie tylko ją, ale nas wszystkich do wzmożonej uprzejmości wobec pań portierek.
"Nie ma miejsc!" powiedziała pani w farbowanych czarnych włosach, nie odrywając wzroku od ekranu telewizora. Nic dziwnego - "M jak miłość". Bez złudzeń poszliśmy do drugiego budynku, jednak i tam władający milionami umysłów serial nie pozwolił, tym razem tlenionej blond, kobiecie w wieku średnim na zainteresowanie się naszą sytuacją.
Postaliśmy jeszcze chwilę, naiwnie sądząc, że nasze miny wzbudzą choć delikatny odruch ludzkich uczuć u naszej blond "wybawicielki". Nic z tego. I tak przerwaliśmy jej odbiór na wystarczająco długo, a jej spojrzenie upewniło nas, że tym razem to już koniec. Piiip... bez odbioru.
Podsumowanie - nasza sytuacja była tak beznadziejna, że nie wiadomo była - śmiać się, czy płakać? Było ok. 21 wieczorem. Gdynia i całe Trójmiasto wypełnione szczelnie uczestnikami Heineken Open'er Festival i nie było najmniejszej szansy nawet na jedno miejsce noclegowe, nawet na podłodze w kuchni lub na korytarzu, nic! Gdy padł pomysł rozbicia się namiotami na plaży, w głowie miałam tylko jeden obraz - policjanta budzącego nas rano z mandatem opiewającym na dużo za dużą kwotę.
O nie! Słuchajcie, widzicie tych chłopaków naprzeciwko? Ewka uśmiechnij się, chłopaki zostajecie. Prężnym krokiem podeszłyśmy do trójki chłopaków mniej więcej w naszym wieku i bez skrępowania zapytałyśmy, czy wiedzą, gdzie tu się można przespać. Zadając to pytanie, w domyśle miałam cichą nadzieję, że szybko coś wymyślą. Odpowiedz krótka - "No tu!". "Gdzie tu?" - stałyśmy przecież pod akademikami, w których nie było miejsc. Rzucone w naszą stronę "Poczekajcie" i znów telefony, tym razem operator zarabiał na trzech nieznajomych. "Słuchaj stary, mamy tutaj dwie dziewczyny (a to się zdziwią! - pomyślałam), nie mają gdzie spać. Aaa... do Kontrastu - a do nas - a pójdziecie z nami na imprezę?". Szybkie spojrzenie na Daniela i jego skinięcie głową. "Jassssneee...".
I w tych to okolicznościach naszymi wybawicielami okazali się marynarze - studenci rocznik 85/86. decyzja była szybka i chwilę zastanawiałam się, jak powiedzieć nowo poznanym kolegom, że my już "kolegów" mamy. Na szczęście Daniel i Michał sami podeszli i się przedstawili. Zdziwienia nie było. I dobrze. Staliśmy wszyscy zdenerwowani. My, bo pchamy się w niewiadome z kasą, aparatami i spakowanym autem. Oni, bo zaprosili nas do pokoju... swojego kolegi. Co jeśli mu się nie spodobamy? Więc czekaliśmy z drżeniem serc, aż Cinek podjedzie swoją czerwoną strzałą pod akademik. Zastanawiające było także, w jaki sposób przejdziemy wszyscy (a było nas w sumie chyba siedem osób) niezauważeni do pokoju na drugim piętrze akademika, w którym "nie ma miejsc!".
Nie zwątpiliśmy jednak w studencką zaradność i lizusostwo. Cinek (od Marcinek jak się później okazało) swoim najpiękniejszym uśmiechem przekonał blond boginię na portierni, że w jego czteroosobowym pokoju swobodnie prześpi się dziewięć osób i wcale nie będzie tak głośno jak ostatnio. Po pani z portierni widać było, że walczy sama ze sobą. Z jednej strony wiedziała, że każde jego słowo było kłamstwem, z drugiej - jak oprzeć się takiemu czarowi. Żeby wszystko było choć ćwierć-legalne, zostawiliśmy na dole swoje dowody i przysięgaliśmy, że pić będziemy tylko tyle, żeby było cicho. A, że pić będziemy było więcej niż pewne, nikt tego nie chciał, nikt nie planował, wszyscy skorzystali...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz